Ostatnio mam szczęście natrafiać na płyty, które od samego początku i pierwszych dźwięków uwalniają wszystkie emocje w nich zawarte, jednocześnie pamiętając by zostawić coś na kolejne i kolejne przesłuchania.
Jedną z nich było „Treasure”, które odkryłem w dosyć sztampowy sposób – trafiłem na zespół Cocteau Twins poprzez gościnny występ wokalistki Elizabeth Fraser na krążku „Mezzanine” Massive Attacku. Po krótkim obejrzeniu „co w Internecie piszczy” na temat grupy, szybki wybór padł na najbardziej doceniony krążek szkockich dream-poperów.
Nigdy wcześniej nie trafiłem na taki gatunek, ale jeżeli „Treasure” jest jego typowym przedstawicielem, to wcale mnie taka nazwa nie dziwi. Niezwykły, mistyczny, może nawet trochę gotycki, ale właśnie przede wszystkim rozmarzony klimat to chyba to, co jest największą siłą tego Skarbu. Tak, tak, nawet tytuł płyty jest trafiony już nawet nie tyle w „dziesiątkę” co w „jedynastkę”. Może i brzmi dosyć narcystycznie ze strony artystów, ale krążek naprawdę mocno kojarzy się z takim pięknym, oszlifowanym diamentem. A sama liczba twórców jest tak bardzo ograniczona do minimum, że jest ich w sumie sześciu (w tym jeden designer i dwóch inżynierów dźwięku). W swoim porozumieniu, udało im się stworzyć dzieło niezwykłe, nienurzące, pełne muzycznych zwrotów akcji, wszystko zamykając w spójnym koncepcie. Elizabeth Fraser posiada anielsko przepiękny głos i używa go w ciężki do opisania, kompletnie własny i nietypowy sposób, poruszając się jak Królowa po magicznych pejzażach dźwiękowych. Pełne są one eksperymentalnych gitar (głównie łagodnych). Jestem niezwykle zdumiony jak niewiele środków wyrazu trzeba było użyć by stworzyć taką przestrzeń dźwiękową. Zaś automaty perkusyjne, które zostały użyte (bądź sample – nie jestem pewien) od zawsze mnie rajcowały, i stanowią bazę dla unikalnego brzmienia zespołu.
Do czynienia mamy na płycie z mega-wpadającymi w ucho kompozycjami jak „Ivo”, agresywnymi manifestami („Persephone”), wesołymi, podnoszącymi na duchu utworami („Lorelei”). Znalazło się miejsce również na wręcz ambientową czterominutówkę – „Otterley”, oraz kwintesencję albumu w utworze zamykającym. I tutaj mógłbym dostrzec pierwszą wadę – po 40 minut czegoś tak pięknego… odczuwałem niedostyt. Wiem, że mamy do czynienia ze starannie wyselekcjonowanym materiałem, ale konieczne jest tutaj przesłuchanie płyty co najmniej kilkukrotne pod rząd. Można się więc domyślić, że zjawisko „przesłuchania” nadchodzi bardzo szybko. Na szczęście po przerwie można powrócić w ten pięknie wykreowany świat na nowo. Bez żadnych strat.
To, że prawdziwego Szkota ciężko zrozumieć, nawet jeśli mówi po angielsku – przekonałem się mieszkając w Wielkiej Brytanii. A teraz proszę sobie wyobrazić, że na „Treasure” nikt się nie wstydzi szkockiego akcentu, a wokalistka bawi się w gry słowne i przeinaczanie słów, przez co warstwy lirycznej po prostu nie rozumiem. Wręcz czuję się jak podczas słuchania Sigur Rósowego wymyślonego języka. Ale to wcale nie wpływa negatywnie na odbiór dzieła… Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że jest odwrotnie.
Niestety samo wydanie jest niezwykle ubogie. Okładka też mnie jakoś specjalnie nie powaliła, a w mojej reedycji jest wydrukowana w dosyć niskiej rozdzielczości, przez co wygląda trochę jak pirat. Zaś zamiast książeczki otrzymaliśmy karteczkę z listą utworów i w zasadzie tyle.
Barcode / Kod kreskowy | 652637041224 |
Wytwórnia | 4AD |
Nr. Katalogowy | GAD 412 CD |
Wydawnictwo zawiera | Jewelcase, okładkę-karteczkę, płytę. |
Ocena |