No to doczekałem się. Bo czwarty Blackfield to było coś, za czym naprawdę wyglądałem. W końcu chyba jako jeden z nielicznych zaliczam się do fanów „Welcome to my DNA”, o czym zresztą można się przekonać w tym miejscu. Tym bardziej moja ciekawość była spotęgowana. W jakim kierunku projekt pójdzie tym razem? Szczerze mówiąc to też jakoś okropnie nie przejąłem się informacją, że Steven Wilson weźmie udział w tym albumie bardziej jako gość. Przecież jego rola jako dobrego opiekuna twórczości Geffena powinna wystarczyć, jak już mu się nie chce, to wcale nie musi nic pisać. Chociaż wiem, że to jest pewien cios w całe sedno projektu, a bez udziału „bosonogiego” może być ciężko z chociażby frekwencją na koncertach, czego przykładem może być ostatnia solowa płyta Aviva Geffena z 2009 roku, która nie podbiła chyba niczyjego serca, a występy musiały być reklamowane wielkimi napisami „STEVEN WILSON JAKO GOŚĆ!”. Cała ta otoczka sprawiła, że naprawdę nie wiedziałem co wyjdzie z „Czwórki”. Blisko premiery można już było posłuchać coraz większą ilość tzw. „sampli” czy nawet dwie pełne piosenki, dzięki którym zakrzyknąłem entuzjastycznie na swoim facebooku:
Teraz bardzo daleko mi od takiej opinii. Dlaczego? Bo czułem się o wiele bardziej, jakbym słuchał połączenia kompletnie solowej płyty Aviva, jakichś dziwnie krótkich miniaturek z gośćmi oraz rzuconych dwóch na krzyż rzeczywiście „Blackfieldowych” piosenek. I na pewno nie jest to coś, na co czekałem. Nie zrozumcie mnie źle – jeżeli przymknąć oko na niczym nieskrępowany śpiew Aviva, który w takiej „czystej” postaci może się podobać głównie masochistom, to piosenek (czy też „pioseneczek”) słucha się całkiem przyjemnie. Ale może po kolei?
Początek jest z pewnością obiecujący. „Pills” to utwór, który garściami czerpie z poprzedniego dorobku projektu, ale też dodaje kilka drobnych, nowych elementów. Przybijająca, kontrastowa, wpadająca w ucho… W sumie cztery osoby na mikrofonie dają też wrażenie przestrzenności (aż przykro, że nie mam teraz dostępu do wersji 5.1.). Nawet zakończenie całkiem przypadło mi do gustu, choć podobne już było w „Zigota” z poprzedniego albumu… Ale okej, dodany efekt wysamplowanego głos niejakiej Alex Moshe jest wystarczająco unikalny.
Kolejny utwór „Springtime” zaczyna się w tak bardzo nudny i nieciekawy sposób, że za każdym razem jak słyszę pierwsze pierwsze 30 sekund, mam ochotę przełączyć dalej. Na szczęście zaraz powoli wchodzą orkiestracje, które w refrenie wraz techniką gry na gitarze typu „slide” tworzą sedno utworu. Po prostu na samym początku trzeba sobie wyobrazić przepiękne zdjęcie użyte jako artwork do tej piosenki. „Springtime” to pierwsza miniaturka, którymi przepełniony jest album. Przez dwie minuty człowiek dopiero zdąży się przyzwyczaić do konceptu, a ten właśnie się kończy i zmienia się w coś kompletnie odrębnego. Tworzy to taki niesamowity chaos na całym krążku, że można się poczuć jak podczas słuchania jakiejś nie do końca dobrze zebranej składanki, aniżeli pełnoprawnego albumu. Utwór jest całkiem okej, ale zanim zauważymy, że w ogóle leci, czas już na kolejną miniaturkę!
Super słodko-piękny, pełny rozmarzenia… ale zaraz, komu wystarczy dwie i pół minuty by się poważnie rozmarzyć? A może to był taki koncept, że w dzisiejszym świecie, nie ma za bardzo czasu na cokolwiek, dlatego te utwory są takie krótkie? Aviv się broni, żeby nie oceniać długości, tylko wartość artystyczną samych utworów, ale jak niby tego nie robić, skoro to tak bije po oczach?! uszach?! Dobrze, dobrze, pioseneczka-miniatureczka w sumie nie zaskakuje niczym, przypomina mi trochę „Dreaming Light” Anathemy, skąd w końcu wziął się gość-wokalista. Tylko z „X-Ray” jest taki problem, że piosenka jest, a potem zaraz jej nie ma, i znów brakuje czasu by się z nią jakoś oswoić…
Coś dłuższego? No w końcu! Tylko, że znowu mamy tutaj okropny początek (wokale Aviva – wszytko jasne). Przynajmniej dalej nie jest źle. Całkiem porządny popowy utwór, który ratuje Wilson w chórkach. Tylko dlaczego mi tutaj tak zalatuje Coldplayem? Czyżby ktoś o czymś zapomniał?
„Firefly” to zaś kawałek, dzięki któremu wiele zawdzięczam. Występuje na nim Brett Ansderson, którego jak najszybciej wygooglowałem by trafić do jego zespołu-matki, czyli Suede. No bo co tu dużo mówić, ale jego głos, to jedna z najlepszych rzeczy na „Blackfield IV”. Mimo, że piosenka jest dość zwykła, a końcówka jakby ukradziona z poprzedniego albumu, to jednak potrafi się całkiem nieźle obronić. Nie, nie będę już wypominać długości, bo to muszę zrobić z…
„The Only Fool is Me”. Kolejna miniatura. Tym razem za mikrofonem stanął Jonathan Donahue. Jako przerywnik w „prawdziwym” albumie jestem pewien, że dawałby radę, ale przerywnik w albumie przerywników… cóż. Nawet nie ma za bardzo co napisać.
„Jupiter” to najmocniejszy punkt na krążku, przyczyna mojej początkowej niezwykłej ekscytacji. Na „pierwszy raz” polecam zapoznać się z teledyskiem, który potęguje wrażenia! Utwór sentymentalny, z pięknymi aranżacjami, sprawdzonym głosem Wilsona, z godnymi chórkami, oraz urzekającym tekstem. Naprawdę trzeba czegoś więcej? W końcu czuć tu Blackfield, a utwór trwa niecałe cztery minuty! Cud!
„Kissed By Devil” to agresywniejszy utwór, z mocniejszymi gitarami, ale też typowym kontrastowaniem między częściami utworu. Chyba jedyna część, gdzie występujące pojedynczo wokale Aviva się bronią (w chórkach oczywiście pomoc od Wilsona). Ale kurczę, to kolejny „OK” utwór, w zasadzie jakoś szczególnie się nie wybijający… Czy ja właśnie zacząłem tęsknić za poprzednimi Blackfieldami, których można było słuchać na okrągło przez cały dzień? Przecież w wywiadzie Aviv mówił, że w procesie twórczym wszystkie „OK” piosenki zostały odrzucone, a zostały tylko najlepsze… Dokładnie takim samym typem piosenki jest „Lost Souls”. Ech.
Zaś „Faking” jest jakby żywcem wyciągnięty z solowego albumu Aviva. To chyba niestety oznacza, że nie jest on tak naprawdę płodnym artystą, a po prostu powtarza to co stworzył na nieco inne sposoby. Znów typowa popowo-rockowa piosenka, i kolejny raz mógłbym powiedzieć co najwyżej „OK”, bo szczególnie nie urzeka w niej nic.
Na koniec liczyliście na killer? Spójrzmy wstecz: końcówki Blackfieldów są wręcz kwintesencją projektu. „Hello”, „End of the World”, „DNA”. A tutaj co dostaliśmy na koniec? Półtora minutową miniaturkę, z jakże ambitnym tekstem (cytuję): „Rain / After the rain / There’s sun”, mająca być niejako zapowiedzią, co czeka nas w przyszłości (a już się boję), w której główną rolę pełni niezbyt odkrywcza elektronika w stylu Drum and bass lub Dubstepu (jak to określił Aviv). Tyle szczęścia, że ja mam jakąś słabość do tego typu dźwięków połączonych z orkiestrą… Co oczywiście nie sprawiło, że zostałem nasycony. A to już koniec. Te 31 minut mija tak szybko, że album zostaje w świadomości niemalże niezauważony.
Bo nie zrozumcie mnie źle – w zasadzie każdy utwór jest chociażby „trochę” ładny, wszystkiego da się słuchać bez większych zgrzytów, jest kilka naprawdę dobrych momentów, ale… Niestety, zawsze jest jakieś ale. Biorąc pod uwagę, że te słowa pisze nieco zdruzgotany fan formacji, który robił sobie nadzieję na kolejną chociażby wybijającą się płytę, a dostał… Znów użyję tego sformułowania: płytę „OK” – myślę, że Blackfield IV wcale nie jest aż tak zły. Ale czy opłaca się go kupować – na to pytanie każdy musi sobie odpowiedzieć indywidualnie. Bo jak dla mnie to… mimo wszystko, chyba tak.
Szczególnie, że wydanie to jeden z największych plusów. Za panelem dizajnerskim stanęła znana z wielu innych płyt opisywanych chociażby na moim blogu londyńska firma Aleph Studio, która jak zwykle podołała zadaniu. Spójrzcie zresztą na zdjęcia! Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to chaos, ale on w pewien sposób odwzorowuje to, co znajdziemy na płycie, więc chyba można wybaczyć?
Oprócz samej płyty CD otrzymaliśmy również DVD ze wspominanym już przeze mnie 5.1. – po raz pierwszy w historii Blackfield, ale niestety na chwilę obecną nie mam możliwości posłuchania tej wersji. Gdyby tylko taką zdobędę – zdam relację.
Barcode / Kod kreskowy | 802644822525 |
Wytwórnia | Kscope Music |
Nr. Katalogowy | KSCOPE225 |
Wydawnictwo zawiera | 28 stronicowy digibook, 2 płyty |
Ocena |