To jest już koniec… a zarazem początek nowego!

Witam serdecznie. To definitywnie ostatni wpis na łamach tego adresu. Płytomaniak został zamknięty już szóstego czerwca. Swoją aktywność blogersko-recenzencką przenoszę na swoją najnowszą stronę The Musical Box!

Zapraszam serdecznie:

http://musicalbox.pl

Jednocześnie informuję, że ta strona zostaje przekształcona w archiwum i nie będzie więcej rozbudowywana.

[Bilet] Five Years of Kscope: Two Nights at The Garage, 24-25.07.2013 (Anathema, Amplifier i inni)

Oto relacja z dwudniowego minifestiwalu KScope, w ramach którego wystąpiło aż 8 artystów. Zacząłem ją pisać dobre pół roku temu, dziś postaram się dokończyć… Ale chyba sami doskonale wiecie, że PM nie słynie zbytnio z ogólnie rozumianej terminowości. Cena biletów wyniosła 32 funtów (z różnymi opłatami 36). Nie jest źle, szczególnie, że w Polsce za samą Anathemę trzeba wybulić dobre 120 zł.

W pierwszy dzień na miejsce dotarłem półtorej godziny przed planowanym otworzeniem wejścia (jak się okazało: dokładniej to dwugodzinnym). Głównie dlatego, że zapowiedziano upominki dla pierwszych gości. Załapałem się, co widać w poprzednim wpisie. Ale kurczę, dwie godziny nic nie robienia? Tak nie może być. Podszedłem do pobliskiej mapki okolicy i zobaczyłem park – czemu nie, czas trochę pozwiedzać nieznane mi wcześniej rejony Londynu. Dość ciepło, a w parku można się schronić przed atakującym słońcem. Pierwsze zdziwienie, że akurat przechodziłem obok Jonasa Renkse’a z Katatoni i Bruce Soorda z The Pineapple Thief, którzy akurat mięli robione to zdjęcie. Ale nie podchodziłem – po pierwsze nie miałem ich płyty, po drugie, wcale jakoś nie przepadam za tym drugim panem, a i ich kolaboracja „Wisdom of Crowds” to szczyt artyzmu nie jest. Gdy już ich ominąłem zobaczyłem nieco ważniejszą dla mnie postać – Tima Bownessa z no-man, który stał wraz ze swoim zespołem Henry Fool. Zebrałem podpisy a także zamieniłem kilka słów z Timem. Jego język był niezwykle piękny i poetycki. Dowiedziałem się, że na następny dzień spotyka się ze Stevenem Wilsonem by działać w sprawie najnowszego albumu no-man. Niestety rzeczywistość zrewidowała trochę plany, i zamiast nowego efektu współpracy tych dwóch panów, czeka na nas „tylko” lub „aż” solowy krążek sygnowany nazwiskiem Bowness.

Wstępu wystarczy, teraz czas na koncerty!

Na sam początek został rzucony Henry Fool, czyli zespół jazz-rockowy. Grali perfekcyjnie technicznie, niestety tłumu nie porwali – znajomość utworów na sali była zerowa, a dodatkowe oklaski pojawiły się tylko gdy na scenę wszedł Tim Bowness. Ten po raz pierwszy grał na gitarze i zrobił to… dość dziwnie. Bo przez większość czasu nudził się na scenie, a jak już coś grał to było to zwariowane naparzanie. Końcówka tego krótkiego, bo tylko 30 minutowego występu jednak zmiażdżyła energią.

Ale publiczność niemalże od razu zapomniała o zespole, bo na scenę wyszedł „ktoś” od Kscope – nie mam większego pojęcia kto – i zachęcał do kupowania płyt, wychwalał publiczność oraz zapowiedział No Sound (zespół „lodowatego piękna”). I nie pomylił się w tym wypadku wcale, bo koncert przypominał mroźny powiew. Może nie do końca udolny, bo temperatura na sali wzrastała coraz bardziej… Znów tylko krótkie 40 minutowe granie, jak najbardziej udane, nie odbiegające od tego co można usłyszeć na studyjnych albumach. W takiej krótkiej formie nie zdążyło znużyć, a włosi zdążyli się zaprezentować w swojej pełnej okazałości.

Niestety koncerty, na które czekałem najmniej (poza Anathemą) były najbardziej wyczekiwanymi. Ponad godzinę zagrali bowiem Bruce Soord i Jonas Renkse w swym nowym projekcie „Wisdom of Crowd”, który wydawał mi się dość ciekawy, ale występ wcale nie wyszedł dobrze. Proste, niezbyt urzekające Soordowe riffy połączone z trochę zbyt banalną elektroniką, i co prawda sprawdzonym wokalistą, ale który śpiewa niemalże na każdym albumie od dobrych kilku lat w taki sam sposób – proszę wybaczyć, nie porwało mnie to. Ewentualnie mogę uznać, że singiel „Frozen North” zagrali bardzo fajnie. Ale generalnie się zawiodłem – miałem nadzieję, że na żywo zaprezentują się lepiej, bo sam materiał wydawał się dobry do grania live. Jak się jednak okazało: większość publiki i tak była zadowolona.

Na sam koniec pierwszego dnia, z najdłuższym setem, usłyszeć mogliśmy zespół Amplifier. Miałem z nim raczej bardzo średnie wspomnienia – supportowali Anathemę na koncercie w Krakowie. Wynudziłem się wtedy okropnie – grali na jedno kopyto i nijak ich energia do mnie trafić nie chciała. Zapamiętałem tylko, że mięli o wiele lepszą grę świateł niż sam główny wtedy zespół – czyli Anathema.
I chyba przez ten czas czegoś się nauczyli, bo mimo że nie wiązałem z tym występem większych nadziei, to kurczę, było całkiem fajnie! Może trochę za długo i pod koniec już się odczuwało znużenie, ale obiektywnie rzecz ujmując to chyba rzeczywiście był najlepszy występ tego wieczoru. Tym razem trochę udzieliła mi się promenująca od Amplifiera energia, połączona z bardzo fajną (ale nie zniewalającą) oprawą graficzno-wizualną i światłami (jeszcze lepszymi niż ostatnio). Patrząc po reakcjach widowni wydaje mi się, że chyba wszyscy odebrali ten koncert w podobny sposób co ja.

Drugi dzień okazał się jeszcze większą niespodzianką niż poprzedni. Najbardziej oczekiwałem na koncert Mothlite (akurat bardzo dogłębnie obsłuchiwałem krążek „Dark Age”), oraz Anathemy z wiadomych względów.

Ale ze sporym entuzjazmem powitałem pierwszy zespół tego dnia – Leafblade. Przydało mu się, bo znowu, analogicznie do poprzedniego dnia, znajomość zespołu wśród publiczności była zerowa. Niby pomogło mu trochę to, że Danny Cavanagh jest jednym z członków tego projektu, ale miał on problemy techniczne przez cały występ, przez co nie zagrał prawie wcale. A reszta zespołu naprawdę dała czadu! Wyszło piękne, akustyczne show, byłem zaskoczony jak lider grupy, Sean Jude, doskonale radzi sobie z odwzorowaniem klimatu znanego mi wcześniej ze studyjnego albumu, a wręcz go pogłębienie – tym razem występ wygrał z krążkiem! Cóż, widownia nie była zbytnio zainteresowana Leafblade’em, bo cały czas masę ludzi przeszkadzało w odbiorze grupy poprzez rozmowy…

Na scenę zaraz potem wszedł Daniel O’Sullivan oraz Knut Jonas Sellevold, którym zajęło sporo czasu rozłożenie swoich instrumentów i urządzeń, w konsekwencji musieli jeszcze bardziej skrócić setlistę Mothlite – na około 25 minut. I to jest największy grzech, którego nie wybaczę organizatorom. Bo jakim cudem najbardziej ambitna i zaangażowana w swój występ grupa musiała grać najkrócej? Niestety więc odegrane zostało tylko kilka utworów, ale za to jak! Nie dość, że nie były to czyste kopie ze studyjnego krążka, to muzykom udało się stworzyć niezwykłą przestrzeń muzyczną oraz puścić wodze fantazji. Improwizacje, szczególnie perkusyjne (na tym miejscu gościnny muzyk) oraz wokalne O’Sullivana zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Niestety panowie pozostawili po sobie niedosyt, a ja mam nadzieję, że kiedyś uda mi się trafić na „prawdziwy” koncert grupy. Choć jest ona na tyle niszowa, że będzie to bardzo trudne… Miałem też wrażenie, że dla ludzi muzyka jest zbyt trudna lub nieciekawa (jakim cudem – nie wiem), gdyż było strasznie gwarno, mimo niesprzyjających warunków do tego. Nie zauważyłem też zbytniego entuzjazmu wśród crowdu*, przez co trochę straciłem wiarę w ludzkość.

Następną grupą, która miała nas uraczyć swym graniem było North Atlantic Oscillation. Nie było to moje pierwsze spotkanie z grupą, przesłuchałem kilka ich albumów studyjnych, szczególnie, że kiedyś zostali poleceni przez Stevena Wilsona. Ale nie podzielam jakiegokolwiek entuzjazmu związanego z NAO. Bez problemu mogę zakwalifikować ten około godzinny występ (wciąż jeszcze płaczę nad super-skróconym Mothlite…) jako najmniej udany z całego wydarzenia. Obyło się bez niespodzianek: zagrali nudno i przewidywalnie. Choć we wręcz perfekcyjny sposób, to nie zmienia to faktu, że ledwo co pamiętam, że ich widziałem na żywo. Nie świadczy to zbyt dobrze, prawda? Generalnie twórczość zespołu – wystylizowanego trochę na nerdów – można bez większej straty ominąć dosyć sporawym łukiem.

Co ciekawe publiczność nie wydała się zbyt zachwycona (choć szczerze mówiąc to nie powinienem się na nią zbyt powoływać…), ale to pewnie tylko kwestia wyczekiwania na główną gwiazdę całego wydarzenia. Anathemę już kiedyś odwiedziłem podczas występu w Krakowie i wiedziałem czego się spodziewać: energicznego, dobrego grania. Jako spory fan formacji wyczekiwałem więc końca wieczoru, jak zresztą każdy na sali. Niestety okazało się, że tego dnia nie zostałem uraczony oryginalnym i prawdziwym składem zespołu: Daniel Cardoso, który zazwyczaj stoi za klawiszami – tym razem zasiadł za perkusją, przez co byliśmy pozbawieni dosyć ważnej części muzyki. Co prawda – w miarę możliwości – ratował sytuację Vincent, ale to jednak nie to samo, bo on przecież musiał dzierżyć przez większość czasu w rękach gitarę. Poza tym zabrakło jednego z braci Cavanaghów – basisty Jamie’ego, który został zastąpiony bliżej mi nieznaną osobą. W takim osłabionym składzie dało się wyczuć, że nie jest to typowy i prawdziwy występ grupy. Choć panowie starali się jak mogli, było słychać, że nie są w najlepszej formie. Ponad godzinny, nieco skrócony set, zawierał głównie utwory z dwóch ostatnich krążków studyjnych. Druzgocące okazało się to, że otrzymaliśmy tylko po jednej (!) kompozycji z „Judgement” i „A Natural Distaster”. No ale jaka Anathema jest – każdy widzi. Nie da się ukryć, że dobrze było ich zobaczyć na nowo. Szkoda tylko, że później mocno skontrastował mi się występ z tym, co można było zobaczyć na ostatnim audiowizualnym wydawnictwie

Jak widzicie ogólnie moje wrażenia są bardzo ambiwalentne. Niemniej jednak nie żałuję kompletnie – kilka występów było naprawdę ciekawych, resztę można było przełknąć bez strasznych zgrzytów. Poza tym w sklepiku dostępne były płyty w niższej cenie niż detaliczna, sporo było też gadżetów. Dodatkowo załapałem się na zestaw upominkowy, który już dosyć dawno przedstawiłem na łamach PM.

* Crowd – dosłowne tłumaczenie to mniej-więcej „ekipa”, ale tak się określa też ogół ludzi uczestniczących w koncercie. Tak wiem, beznadziejny wrzut angielskiego wyrazu do polskiego teksu 😉

Kscope Night at The Garage Bilet

Organizator Kscope. Klub „The Garage”
Cena biletu 32 funty brytyjskie (karnet dwudniowy) + opłaty rezerwacyjne (około 4 funtów)

Mike Oldfield – Man on the Rocks (2cd, digipak, deluxe edition) – 2014

Przyznam się bez bicia, że jeszcze nie słuchałem Oldfielda na poważnie. Oczywiście kojarzyłem jego nazwisko i bliżej nieokreślone strzępy twórczości, aczkolwiek nie trafiła się okazja, by zagłębić się w jego dźwięki. Aż do dzisiaj, bo czy może być lepsza sposobność niż premiera nowego long playa? Co prawda poznawanie uznanych artystów od strony nowości może być niebezpieczne, bo rzadko się zdarza by te nowe albumy dorównywały starszym, ale już nie raz zadziałały na mnie jako zachęta do poznawania. No nic, postanowiłem dać temu – z wyglądu – sympatycznemu, starszemu panu szansę.

Okładka po prostu idealnie odwzorowuje to, co można znaleźć na płycie. Początkowy „Sailing” to przeuroczy, choć typowo singlowy utwór oparty na sielskich dźwiękach gitary akustycznej i prostej perkusji. Nie do końca spodziewałem się takiej formy muzycznej po osobie określanej jako muzyk progresywny – ale przecież płyty słuchałem na żywioł. Okazuje się więc, że wpadające w ucho motywy przywołujące na myśl pop-rock jeszcze nie raz dadzą o sobie znać na krążku. Idealnie wpasowany głos w konwencję albumu okazał się nie należeć do samego Mike’a. Po prostu nie miałem pojęcia, że on sam nie udziela się wokalnie. Teraz sam nie wiem jak mogłem pomyśleć, że to jego wokale. Dopiero po sprawdzeniu materiałów promocyjnych ukazał mi się przed oczami niejaki śpiewak Luke Spiller, który wystylizowany w klimaty emo-rockowca trochę pokłócił mi się z konwencją samego „Człowieka na Skałach”. Zacząłem odczuwać bardziej elementy sztuczności, szczególnie, że panowie sami przyznali, że album tworzony był bez rzeczywistej współpracy muzyków, gdyż ich kontakty były internetowe.

Postanowiłem jednak porzucić wszelkie wątki poza-muzyczne, gdyż często nie warto zawracać sobie nimi głowę. Szczególnie, że sam wokal Luke’a – jak już wspominałem – wpasował się w ten nieco przesłodzony klimat płyty. Można to liczyć jako spory plus. Nasz bohater drugoplanowy potrafi wydusić z siebie (co prawda ze sporym wsparciem zaplecza post-produkcyjnego) imponujące dźwięki. Słuchając „Man On The Rocks” czy „Nuclear” jest to pokaźnie uwydatnione. Wspomniane kompozycje to moje ulubione „numery” z płyty: pierwszy zaczyna się w spokojny sposób by powoli kumulować dobrą energię, a kończy się naprawdę mocnym kopem. Zaś „Nuclear” to najsmutniejszy utwór, który z dosyć niezłym skutkiem próbuje być czymś na wzór wybuchem gniewu.

Największym zarzutem wobec płyty okazuje się jednak to, że tak naprawdę nie jest dziełem w niczym wybijającym się. Nie kwalifikuję go jako typowej sztuki (chyba, że rzemieślniczej), raczej jako uraczenie swoich uszu pięknie napisanymi melodiami, które jednak potrafią przenieść w ten inny świat. Motywy, jak to na muzykę z nurtu popularnych, potrafią „grać” w głowie długimi godzinami, a same piosenki fajnie się nuci. Co więcej, cały „Man on the Rocks” trzyma dosyć równy poziom. Myślę, że będę go „używał” jako pewnego rodzaju przerwę pomiędzy inną muzyką. Idealnie też pasuje do prostego grania w tle. Ale z drugiej strony – nie przypisywałbym mu nic ponadto. Pomimo to, ciężko płyty nie polecić. Nawet jeśli na kilka przesłuchań, potrafi ona dać radość. Szczególnie w piękny, słoneczny dzień.

Moje wydanie nazwane zostało chlubnie „Deluxe Edition”. Choć tak naprawdę jest to tylko „średnia” wersja. Do wyboru była jeszcze w pełni wypasiona, oraz najzwyklejsza w jewelcase’ie. Dwupłytowa digipakowa edycja zawiera dodatkowo wersje instrumentalne, które trochę tracą sens bycia, więc wątpię, żebym z nich skorzystał. Jak już mówiłem: okładka idealnie odwzorowuje album, więc jest trochę przesłodzona, przeprodukowana i sztuczna, ale dzięki temu pasuje. Gorzej z tym, co znajdziemy w środku. Są dwa udane zdjęcia Oldfielda, kilka najzwyklejszych fotografii z produkcji, a także koszmar designera: białe fonty na kompletnie niepasujących teksturach. Ogólnie nie zaliczałbym oprawy graficznej do zbyt udanej.

Ocena albumu: 3

Mike Oldfield - Man on the Rocks
Okładka
Mike Oldfield - Man on the Rocks
Digipak po otwarciu
Mike Oldfield - Man on the Rocks
Bok
Mike Oldfield - Man on the Rocks
Digipak w pełni
Mike Oldfield - Man on the Rocks
Książeczka
Mike Oldfield - Man on the Rocks
Książeczka
Mike Oldfield - Man on the Rocks
Książeczka
Mike Oldfield - Man on the Rocks
Tył
Barcode / Kod kreskowy 602537606962
Wytwórnia Mercury Records Ltd / Virgin / Emi Records
Nr. Katalogowy 376 069-6
Wydawnictwo zawiera Digipak 4 płatowy, 16-stronicową książeczkę, 2 płyty.
Ocena Ocena za wydanie

Ulver – Messe I.X-VI.X (cd, mini-vinyl replica) – 2013

Wydawało by się, że po takich mocno-mrocznych tchnieniach Ulvera jak chociażby Shadows of the Sun, grupa już głębiej w ten klimat nie sięgnie, szczególnie, że w roku 2012 nastąpiła kolejna już zmiana stylu grania dla Norwegów. Ale nie musieliśmy długo czekać – w końcu Wilki są niezwykle płodnym zespołem – na kolejny album, który okazał się może nie tyle kontynuowaniem „starych śmieci”, co kolejnym stopniem odkrywania własnej przestrzeni. Jest już ona bardzo różnorodna, i choć wciąż balansuje na raczej ponurych tonach, to każda kolejna część stworzonych przez Ulver dźwięków zaskakuje jak wiele ten zespół potrafi wymyślić. Ale do rzeczy.

„Messe I.X-VI.X” to album studyjno-koncertowy. Pierwszy raz się spotkałem z taką wersją nagrywania płyty, ale później usłyszałem, że nie jest ona jakoś szczególnie nowatorska, choć bardzo niepopularna. Zapisano więc jeden z koncertów, na którym grano tylko i wyłącznie premierowy materiał. Później wzięto go „pod lupę” w studiu, tworząc w ten sposób rzadko spotykaną mieszankę „żywych” dźwięków oraz ich „studyjności”. Co więcej: wraz z członkami zespołu wystąpiła także Tromsø Chamber Orchestra, która pełni tu rolę przewodnią. Wszystko jest jednak zwieńczone w taki sposób, by móc nazwać „Messe” pełnoprawnym albumem. Już „samo to” brzmi niezwykle zachęcająco, nieprawdaż? Ale jak wyszło?

„Czarny album” zaczyna się od niezwykle długiego utworu jak na Ulver (z niewiele krótszym tytułem – „As Syrians Pour In, Lebanon Grapples With Ghosts Of A Bloody Past”) i jest to – uwaga – muzyka klasyczna. Dosłownie nie występują tu niemalże żadne oznaki, że to coś innego niż bardzo dobrze skomponowany materiał smyczkowy. Przez dwanaście minut mamy w nim do czynienia z powolnymi skrzypcami i kontrabasem, które nakreślają bardzo mocno charakter „Messe” i stanowią niejako preludium to tego, co ma nastąpić. Zdawałoby się, że nie jest to zachwycający materiał, aczkolwiek jego zadanie jest kompletnie inne: stworzyć bardzo gęsty, mroczny klimat. I to udaje się w stu procentach.

Kolejne dwa utwory są również instrumentalne, ale w „Shri Schneider” w lekkim kontraście do poprzedniego utworu, możemy usłyszeć pierwsze dźwięki nieco bardziej typowe dla Wilków. Ambientowe, elektroniczne nuty wychodzą teraz jakby na prowadzenie, a orkiestra tylko akompaniuje. Zaś „Glamour Box (Ostinati)” to już pełna współpraca tych dwóch „nurtów” występujących w albumie. Muzyka jest niezwykle dopracowana i o jej sile stanowi na pewno bogata muzyczna przestrzeń otaczająca słuchacza właściwie zewsząd.

Kolejny utwór zdecydowanie zasługuje na osobny akapit. „Son of Man”, który jest pierwszym z dwóch lirycznych części „Messe”. Co ciekawe zaśpiewany przez Kristoffera Rygga tekst nie znalazł się w książeczce. Za to można go zobaczyć… z tyłu całego wydawnictwa. W końcu dowiadujemy się też o czym płyta taktuje. Liczne apostrofy do boga, prośba o odpuszczenie grzechów – temat wpasowany w podniosłość i teatralność kompozycji. Zaczyna się ona od spokojnej i stonowanej intonacji by w trakcie nabierać rozpędu i tworzyć wrażenie przedstawienia – tutaj wyobraźnia naprawdę wiele potrafi zdziałać. Utwór ten raczej należy „przeżyć” niż tylko wysłuchać. Idealna gra na emocjach to w tym momencie dopracowany do perfekcji element muzyki Ulvera. Idąc dalej: „Noche Oscura Del Alma” wydawałoby się wyciszeniem po przejmującym zakończeniu modlitwy z „Son of Man”, ale nie dane nam będzie dłuższe wytchnienie. Kolejnym przeżyciem okaże się podróż poprzez równie dopracowany i przeszywający utwór. Znów klimatyczne mistrzostwo. Zaś ostatnia część – „Mother of Mercy” – to – równoległa do poprzedniej – apostrofa do boskiej matki. Podmiot stara się znaleźć wyzwolenie w jej miłosierdziu, przez co sama kompozycja jest najbardziej spokojna, na tle całości: wręcz pozytywna. Zostaniemy też przeniesieni na modlitwę pokutną, by łagodne zakończenie spowodowało w nas znów zapytanie: kim tak naprawdę jesteśmy?

Jestem przekonany, że nie jest to album to częstego słuchania. Ba, wręcz prawdopodobnie będzie się kurzył czasem na półce. Ale nie potrafię go w swojej głowie uznać za po prostu zbiór piosenek. Dla mnie kojarzy się on z jakąś pełną wizją artystyczną, która nie może dziać się bez pełnego zaangażowania słuchacza. W tym ujęciu „Messe I.X-VI.X” jest wyjątkowy, ale ile osób będzie potrafiło przeżyć to we właściwy sposób? Nie mam pojęcia czy sam to dobrze robię.

Ocena albumu: 4

Ulver - Messe I.X-VI.X
Prezentacja
Ulver - Messe I.X-VI.X
Bok
Ulver - Messe I.X-VI.X
Środek
Ulver - Messe I.X-VI.X
Tył
Ulver - Messe I.X-VI.X
Czerń płyty
Ulver - Messe I.X-VI.X
Książeczka – „Plakat”
Ulver - Messe I.X-VI.X
Druga strona plakatu
Barcode / Kod kreskowy 802644826721
Wytwórnia Jester Record / Kscope Music
Nr. Katalogowy KSCOPE267
Wydawnictwo zawiera Książeczkę-plakat, płytę w kopercie, mini-vinyl replikę jako opakowanie
Ocena Ocena za wydanieOcena za wydanie

Tim Bowness / Peter Chilvers – California, Norfolk (2cd, digibook, reedycja 2013) – 2002

Nigdy nie zostałem rozczarowany przez jakąkolwiek twórczość czy projekt, w który byłby zaangażowany Tim Bowness, a sama jego postać kojarzy mi się równie pozytywnie. Dosyć niedawno wypuszczona została reedycja jednego z albumów, w którym uczestniczył – nagrana wraz z Peterem Chilversem („nieznanego” chociażby z kolaboracji z Brianem Eno). Niewiele potrzebowałem by spróbować Kalifornii okiem tych dwóch panów.

Choć w pewnym stopniu wiedziałem, czego mam się spodziewać: raczej przygaszonej, wolnej płyty, to jednak samo odkrycie stylu jakim operuje Chilvers jest niezwykle satysfakcjonujące. Jego ambientowe melodie, klawisze, powtarzające się dźwięki, minimalizm w pełnym rozkwicie – zdecydowanie warto się w nie zaopatrzyć podczas spaceru po miejskiej dżungli. Wokale Bownessa są niezbyt zaskakujące, ale nikt chyba tego nie oczekiwał, szczególnie ja. Wpisały się w tą konwencję wręcz idealnie.

„California, Norfolk” nie obfituje specjalnie w jakieś „przeboje” czy inne „hity”. Jedynym utworem, który mógłby się przebić do radia czy na potencjalnego singla to „Post-Its” z zapadającym w ucho refrenem i dosyć prosto skrojoną „podstawą” utworu. Natomiast cała reszta wydaje się być niezwykle równa. Proszę tylko nie mylić tego z brakiem różnorodności. Bo choć sam album kręci się w okół raczej jednej spójnej konwencji to każdy następny „numer” oferuje coś innego.

Stworzenie długiego i dobrego utworu to sztuka, którą niezwykle sobie cenię. Dlatego jestem pod niezwykłym wrażeniem „dziesięciominutówki” pochodzącej z kolaboracji. „Winter With You” to fenomenalne połączenie powolnego rozbudowywania utworu, wracających motywów, pięknych słów i olbrzymiej dawki smutku. Szczególnie piorunujący efekt jest dostępny na drugim dysku dołączonym do wydawnictwa (które zostało uznane jako „deluxe”), gdzie znalazła się wersja alternatywna utworu. Nie dość, że została jeszcze wydłużona, to głównym elementem ją tworzącym są mrożące dźwięki smyczko-podobne. Jest to bezsprzecznie najmocniejszy punkt wydawnictwa, za który należą się owacje na stojąco.

Oprócz tego na dodatkowym dysku znaleźć można wiele innych wersji alternatywnych, które często wcale nie są gorsze: warto więc przedłużyć sobie obcowanie z albumem. Starczyło również miejsca dla B-side’ów i kilku utworów wykonanych na żywo. Całość została opakowana Digibookiem w rozmiarze DVD i tradycyjnie wylewnymi notatkami od Tima. Choć oprawa graficzna jest skromna to podoba mi się. Dla pierwszych iluś-tam osób zamawiających dorzucono również dwie pocztówki, w tym jedna podpisana przez artystów.

Ocena albumu: 4

Tim Bowness / Peter Chilvers - California, Norfolk
Okładka
Tim Bowness / Peter Chilvers - California, Norfolk
Pierwsze strony
Tim Bowness / Peter Chilvers - California, Norfolk
Bogaty opis historii albumu
Tim Bowness / Peter Chilvers - California, Norfolk
…a także znaczenie pojedynczych autorów.
Tim Bowness / Peter Chilvers - California, Norfolk
Książeczka i kilka fotografii
Tim Bowness / Peter Chilvers - California, Norfolk
Bok
Tim Bowness / Peter Chilvers - California, Norfolk
Tył
Tim Bowness / Peter Chilvers - California, Norfolk
Dwie pocztówki dołączane do wydawnictwa
Tim Bowness / Peter Chilvers - California, Norfolk
Ta z „Californią” podpisana przez obu artystów
Barcode / Kod kreskowy =
Wytwórnia Burning Shed
Nr. Katalogowy =
Wydawnictwo zawiera Digibook wielkości DVD, 2 płyty CD, 2 pocztówki (w tym jedna podpisana przez obu artystów)
Ocena

Ocena za wydanieOcena za wydanieOcena za wydanie

Budka Suflera – 1974-1984 (cd, digipak, reedycja 2013) – 1984

Czy jest tu ktoś, kto by nie znał Budki Suflera? Szczerze wątpię. Już prędzej znalazłby się ktoś, kto by kojarzył zespół z „Takiego Tanga” i „Balu Wszystkich Świętych”. Okej – można i tak. W końcu to najbardziej znane piosenki, głęboko wyeksploatowane przez radia i inne media. Dziś zajmiemy się jednak bardziej klasycznym wcieleniem zespołu, biorąc pod lupę kompilację z pierwszych 10 lat aktywności studyjnej grupy.

Nie jestem zbyt specjalnie pozytywnie nastawiony do kompilacji (wręcz odwrotnie), ale już nie raz okazało się, że zdarzają się chwalebne wyjątki. Opisywany krążek, najbardziej zresztą znany w postaci winylowej – również można zaliczyć do takiej kategorii. Głównie dlatego, że nie jest to typowy skok na kasę, czy „The best of” kaleczący materiał wyjściowy. Wydawnictwo wymagało od grupy niewiele mniejszego zaangażowania niż niektóre albumy studyjne. Właściwie cały materiał z klasycznych płyt został nagrany na nowo. Co najważniejsze – w bogatszych aranżacjach, z większym rozmachem, niż było to wcześniej. Bo tak jak sama jakość skomponowanego materiału z tamtych lat broni się w całej okazałości do dziś, to samym nagraniom brakuje trochę do ideału. Nie tylko technicznie, ale umiejętności samej Budki były trochę ograniczone. Ma to swój niewątpliwy urok, ale osobiście żałuję, że chociażby suita „Szalony Koń” nie doczekała się podobnego odrestaurowania jak utwory z „1974-1984”. Poza tym album stał się również domem dla piosenek nie wydanych wcześniej w żaden sposób – chociażby „Czas Ołowiu” czy też pamiętliwa „Jolka, Jolka, pamiętasz”. Jakimś cudem autorom udało się sprawić, by materiał był ze sobą spójny. Musiało to być o tyle trudne, bo ukazane są tutaj najróżniejsze oblicza zespołu (szczególnie mówię tutaj o trzech różnych wokalistach). Być może jest to też trochę zasługa wspomnień (w „dawnych” czasach często odsłuchiwałem płytę z oryginalnego, czarno-płytowego wydania). Niemniej jednak jest to kluczowy „album” czy też „kompilacja” w historii polskiego rocka.

Okładka przedstawiająca helikopter (skąd bierze się potoczna nazwa albumu) trzyma się mimo swoich lat zaskakująco dobrze. Samo wydanie w digipacku jest próbą przedstawienia oryginalnego designu w mniejszej formie. Nie jest to jednak nic zaskakującego. Dosyć ciekawe jest wytłoczenie płyty CD w wypukły sposób, przez co dotykiem przypomina stare wydanie. Z drugiej strony to ukazanie przez wydawcę, że jedyne i pełnoprawne wydanie to było to na winylu, a wersja CD to tylko taka „wspominka”.

Ocena albumu: 4+

Budka Suflera - 1974-1984
Przód
Budka Suflera - 1974-1984
Bok
Budka Suflera - 1974-1984
Digipak w środku i płyta. Sam krążek ma wypukłości symulujące płytę winylową.
Budka Suflera - 1974-1984
Lista utworów.
Budka Suflera - 1974-1984
Tył
Barcode / Kod kreskowy 5907783425301
Wytwórnia Muza Polskie Nagrania Muzyczne
Nr. Katalogowy PNCD 1530
Wydawnictwo zawiera 3-płatowy Digipak, płyta.
Ocena Ocena za wydanie

Cocteau Twins – Treasure (cd, jewelcase, reedycja 2002) – 1984

Ostatnio mam szczęście natrafiać na płyty, które od samego początku i pierwszych dźwięków uwalniają wszystkie emocje w nich zawarte, jednocześnie pamiętając by zostawić coś na kolejne i kolejne przesłuchania.

Jedną z nich było „Treasure”, które odkryłem w dosyć sztampowy sposób – trafiłem na zespół Cocteau Twins poprzez gościnny występ wokalistki Elizabeth Fraser na krążku „Mezzanine” Massive Attacku. Po krótkim obejrzeniu „co w Internecie piszczy” na temat grupy, szybki wybór padł na najbardziej doceniony krążek szkockich dream-poperów.

Nigdy wcześniej nie trafiłem na taki gatunek, ale jeżeli „Treasure” jest jego typowym przedstawicielem, to wcale mnie taka nazwa nie dziwi. Niezwykły, mistyczny, może nawet trochę gotycki, ale właśnie przede wszystkim rozmarzony klimat to chyba to, co jest największą siłą tego Skarbu. Tak, tak, nawet tytuł płyty jest trafiony już nawet nie tyle w „dziesiątkę” co w „jedynastkę”. Może i brzmi dosyć narcystycznie ze strony artystów, ale krążek naprawdę mocno kojarzy się z takim pięknym, oszlifowanym diamentem. A sama liczba twórców jest tak bardzo ograniczona do minimum, że jest ich w sumie sześciu (w tym jeden designer i dwóch inżynierów dźwięku). W swoim porozumieniu, udało im się stworzyć dzieło niezwykłe, nienurzące, pełne muzycznych zwrotów akcji, wszystko zamykając w spójnym koncepcie. Elizabeth Fraser posiada anielsko przepiękny głos i używa go w ciężki do opisania, kompletnie własny i nietypowy sposób, poruszając się jak Królowa po magicznych pejzażach dźwiękowych. Pełne są one eksperymentalnych gitar (głównie łagodnych). Jestem niezwykle zdumiony jak niewiele środków wyrazu trzeba było użyć by stworzyć taką przestrzeń dźwiękową. Zaś automaty perkusyjne, które zostały użyte (bądź sample – nie jestem pewien) od zawsze mnie rajcowały, i stanowią bazę dla unikalnego brzmienia zespołu.

Do czynienia mamy na płycie z mega-wpadającymi w ucho kompozycjami jak „Ivo”, agresywnymi manifestami („Persephone”), wesołymi, podnoszącymi na duchu utworami („Lorelei”). Znalazło się miejsce również na wręcz ambientową czterominutówkę – „Otterley”, oraz kwintesencję albumu w utworze zamykającym. I tutaj mógłbym dostrzec pierwszą wadę – po 40 minut czegoś tak pięknego… odczuwałem niedostyt. Wiem, że mamy do czynienia ze starannie wyselekcjonowanym materiałem, ale konieczne jest tutaj przesłuchanie płyty co najmniej kilkukrotne pod rząd. Można się więc domyślić, że zjawisko „przesłuchania” nadchodzi bardzo szybko. Na szczęście po przerwie można powrócić w ten pięknie wykreowany świat na nowo. Bez żadnych strat.

To, że prawdziwego Szkota ciężko zrozumieć, nawet jeśli mówi po angielsku – przekonałem się mieszkając w Wielkiej Brytanii. A teraz proszę sobie wyobrazić, że na „Treasure” nikt się nie wstydzi szkockiego akcentu, a wokalistka bawi się w gry słowne i przeinaczanie słów, przez co warstwy lirycznej po prostu nie rozumiem. Wręcz czuję się jak podczas słuchania Sigur Rósowego wymyślonego języka. Ale to wcale nie wpływa negatywnie na odbiór dzieła… Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że jest odwrotnie.

Niestety samo wydanie jest niezwykle ubogie. Okładka też mnie jakoś specjalnie nie powaliła, a w mojej reedycji jest wydrukowana w dosyć niskiej rozdzielczości, przez co wygląda trochę jak pirat. Zaś zamiast książeczki otrzymaliśmy karteczkę z listą utworów i w zasadzie tyle.

Ocena albumu: 4+

Cocteau Twins - Treasure
Okładka
Cocteau Twins - Treasure
Bok
Cocteau Twins - Treasure
Środek wydawnictwa
Cocteau Twins - Treasure
„Książeczka”, chociaż ciężko tą karteczkę tak nazwać…
Cocteau Twins - Treasure
Tył
Barcode / Kod kreskowy 652637041224
Wytwórnia 4AD
Nr. Katalogowy GAD 412 CD
Wydawnictwo zawiera Jewelcase, okładkę-karteczkę, płytę.
Ocena Ocena za wydanie