Druga EP-ka polskiego zespołu Riverside zawiera co prawda tylko trzy nowe kompozycje… Ale ich łączna długość to ponad pół godziny muzyki. Tak więc jest to jedno z niewielu wydawnictw tego typu, które naprawdę można nazwać mini-albumem, a nie przerośniętym singlem. Utwory nawet zostały połączone ze sobą łagodnymi przejściami, co dodało wrażenia jedności. Każda z trzech kompozycji jest na swój sposób wyjątkowa, choć nietrudno zauważyć tu podobieństwo do dłuższych utworów chociażby Porcupine Tree. Ale naturalnie z zachowaniem Riverside’owskiego stylu. Bardzo dobry, przemyślany materiał.
Jedyna rzecz do której można byłoby się przyczepić to cena: 35 zł to kwota odpowiednia dla „zwykłego” albumu, a nie epki. Ale to pewnie wina tego, że wydaniem minialbumu zajęła się niszowa wytwórnia – Prog Team – a nie jak to było dotychczas, Mystic Production. Ale za to grafik Travis Smith wykonał swoją pracę w zachwycający sposób – okładka jest rewelacyjna, szkoda tylko, że nie zmieściło się więcej artworków.
Ghost Reveries zakupiłem w korzystnej cenie po zachwytach nad „Damnation” i „Blackwater Park„. Niestety to co usłyszałem było dla mnie wielkim zawodem. Bo mimo tego, że niektóre części utworów wpadają w ucho, niezłej dynamiki (i częstej jej zmiany, która poskutkowała niezłym chaosem) to kompozycje wydają się być nie do końca przemyślane, przez co płyta bardzo szybko nudzi. Wręcz rzeczą niemożliwą jest przesłuchanie całości przy jednym posiedzeniu – album najlepiej się słucha w niewielkich kawałkach. Poza tym nie podobają mi się growle Åkerfeldta (oczywiście „czysty” głos jest w porządku), ale także brzmienie gitar (niektóre riffy wręcz drażnią), a także perkusja brzmi o wiele gorzej niż to bywało na innych albumach. I choć „Ghost Reveries” nie jest płytą złą w dosłownym tego słowa znaczeniu, to wracam do niej naprawdę bardzo rzadko, a nawet jeśli – to tylko na chwilkę. Bo po prostu za szybko nuży.
Posiadam edycję z 2006 roku – wydaną rok po właściwej premierze. Trochę to dziwna zagrywka, szczególnie, że fani musieli kupić to wydawnictwo by mieć wersję 5.1. albumu. A ci, którzy to zrobili – niech żałują. Jeszcze bardziej pogłębia kiepski odbiór płyty. Oprócz tego zmieścił się jeszcze making-off i teledysk, czyli raczej nic specjalnego. Wydawca trochę chyba przesadził z nakładem, bo kiedyś chodziło po bardzo niskich cenach. Za artwork odpowiedzialny jest Travis Smith – i niestety kompletnie nie przypadł mi tym razem do gustu. Tego pana stać na coś bardziej klimatycznego.
Barcode / Kod kreskowy
016861812355
Wytwórnia
Road Runner Records
Nr. Katalogowy
RR 81235
Wydawnictwo zawiera
3-płatowy digipak, 24 stronicową książeczkę, płytę CD i DVD
„Anesthetize” to tytuł najdłuższego utworu (a tak naprawdę to trzech utworów złożonych w jeden) z „Fear of a Blank Planet„, to już powinno dać obraz, co będzie „daniem głównym” ostatniego koncertowego DVD/Blu-Ray Porcupine Tree z prawdziwego zdarzenia. Cały album wykonany w całości, ba, nawet większość okolicznościowej EPki znalazła się na setliście. Zabrakło z niej tylko tytułowego „Nil Recurring”, pewnie dlatego, że nie miał kto zastąpić gościnnie udzielającego się tam Roberta Frippa. Reszta utworów to większość raczej nowych dokonań z „Deadwinga” i „In Absentii”, ale znalazło się też kilka tego, co tygryski lubią najbardziej: staroci. Co ciekawe wszystkie z jednego albumu – Signify. Oczywiście nie jest to powód do ubolewań, choć miło by usłyszeć coś jeszcze. Ale i tak chyba trzeba być wdzięcznym za to co jest.
Kwestie muzyczne? Cóż, koncert zagrany jest na jak najbardziej poprawnym poziomie. Najbardziej ambiwalentne uczucia wzbudził we mnie gitarzysta sesyjny – John Wesley. Jego głos sprawdza się genialnie jeśli chodzi o chórki czy nawet linijki, które śpiewa zamiast Wilsona. Trochę gorzej według mnie wypadają jego solówki – np. ta w „Anesthetize” jest ewidentnie schrzaniona (pewnie dlatego robił jakie dziwne miny). Zaś jaki Wilson jest – każdy wie. Stara się raczej nie odbiegać od tego, co mamy zaserwowane studyjnie. Choć gdy śpiewa na żywo jego wokal często nie daje rady – szczególnie wtedy gdy musi użyć „agresywnego” tonu. Wychodzi to często dość karykaturalnie. Gavin Harrison wymiata na perkusji – przynajmniej technicznie. Edwin na basie jak zwykle stoi z boku, nie pokazując się za bardzo kamerom, ale gra naprawdę dobrze. Za to Barberi jak zwykle maksymalnie skupiony przed swoimi syntezatorami. Więc jakby to wszystko podsumować – to wyjdzie nam dość standardowy koncert „nowego” Porcupine Tree. Wizualizacje z tej trasy nie przypadły mi jakoś szczególnie do gustu, nie budują one jakiegoś wybitnie magicznego klimatu. Za to dźwięk w 5.1. został rozpisany świetnie, nieco inaczej niż to bywa w przypadku zwykłych LP.
Mimo wszystko koncert niestety nie porwał mnie za bardzo. Może to po części wina tego, że nieco przesłuchał mi się „Fear of a Blank Planet”, ale przecież to nie wszystko co zespół miał do zaoferowania. Niestety, ale troszkę się zawiodłem, szczególnie na koncert wydany z takim „impetem” – 5000 sztuk specjalnej wersji artbook, box z winylami, limitowany digibook…
A co do digibooka – jest to wersja już niedostępna i wyprzedana. Twarda oprawa, wielkość opakowań na DVD robią wrażenie, ale niestety oprócz okładki znalazło się tylko 16 stron książeczki – a zdjęcia nie powalają.
Barcode / Kod kreskowy
802644850672
Wytwórnia
Kscope Music
Nr. Katalogowy
Kscope506
Wydawnictwo zawiera
16-stronicowy, digibook wielkości DVD, dwoma trayami po bokach, płyty DVD i Blu-Ray
Idąc za ciosem poprzedniego wpisu – przedstawiam Państwu singla „Celebrity Touch” dołączanego do przedpremierowych zamówień „Shrine of New Generation Slaves„. Znalazł się na nim jeden utwór w dwóch wersjach i nic poza tym… Szkoda, że bez żadnego bonusu. Muzycznego, bo fizyczny się znalazł – podpisy całego zespołu.
Rozwój i karierę Riverside śledzę już od pewnego czasu. Najbardziej upodobałem sobie pierwszy album – „Out of Myself„, ale później również nie schodzili poniżej pewnego, zaskakująco wysokiego poziomu jak na polski band. Ale coś wisiało w powietrzu – dlatego gdy usłyszałem po raz pierwszy singla „Celebrity Touch”, który został wypuszczony do sieci jakiś czas przed premierą albumu – poczułem się tak „podjarany” jak kiedyś, gdy oczekiwałem na „Grace for Drowning” Stevena Wilsona. Trochę mnie dziwiło, gdy odkryłem, że bardziej czekam na nowy album Riverside’u, a nie (w końcu mojego ulubionego artysty!) Wilsona… Jak się okazało „The Raven that Refused to Sing” jest bardzo porządnym albumem, ale jednak to „coś”, co znalazłem w „SONGS” Riverside’u rzuciło mnie wręcz na kolana. I to trochę od odwrotnej strony – bo najpierw złapałem się za dodatkowy dysk, dołączany do specjalnej edycji w digibooku. 22 minuty instrumentalnej muzyki ambientowej w bardzo podobnym stylu do Lunatic Soul, choć może z nieco innym klimatem… A przecież najlepsze miało dopiero nastąpić! Dokładniej: najlepsza płyta Riverside kiedykolwiek. Kompozycyjnie, klimatycznie, produkcyjnie… Jest ona również nieco spokojniejsza niż poprzednie dokonania zespołu, dlatego myślę, że bez problemu mogą się jej „dotknąć” osoby nie przepadające za mocniejszym uderzeniem. Nie wiem jak Wy, ale ja jestem dumny, że współczesnemu zespołowi udało się nagrać tak udany krążek! Postanowiłem dać mu cztery gwiazdki – ale zaprawdę powiadam Wam – to są naprawdę bardzo, bardzo mocne cztery gwiazdki! Mocno się zastanawiałem nad oceną 4.5, ale kto wie… Zobaczymy jak będę odbierał album za jakiś czas.
Zaś wydanie jest niemalże równie spektakularne jak zawartość muzyczna. Gruby digibook z 32 stronami artów – bez żadnych przerw czy wypełniaczy! – przygotowanych przez Travisa Smitha. Choć wiadomo, że owy grafik zawsze trzyma poziom – tym razem wybił się na wyżyny swoich umiejętności! Oprawa graficzna jest więc zachwycająca. Niestety o wiele gorzej wyszedł teledysk (radzę po prostu go nie oglądać). Jako, że płytę wydał nasz rodzimy Mystic – cena też nie wygórowana! A już na pewno nie za tak piękne wydanie.
Barcode / Kod kreskowy
5903427875914
Wytwórnia
Mystic Production
Nr. Katalogowy
MYSTCD 231
Wydawnictwo zawiera
32-stronicowy, gruby digibook z matowym, porządnym papierem oraz dwoma trayami po bokach, 2 płyty CD
Album „The Incident” gościł już na łamach Płytomaniaka – tutaj można zobaczyć „wypasioną” wersję wydawnictwa. Jednak przed jej zakupem nabyłem tą najskromniejszą – zwykłe CD w Jewelcase’ie. Oczywiście przepaść między nimi jest kolosalna (nie tylko cenowa :P). W 16 stronach nie udało się zawrzeć w zasadzie nic, przez co książeczkę rozpiera niesamowity chaos i nic do siebie nie pasuje. Ten efekt szczególnie się wyostrza po zapoznaniu się ze 120 stronicowym artbookiem, choć znowu tam można dostrzec inne wady…
Co ciekawe Road Runner Records z jakichś dziwnych względów wydał dwie wersje w Jewelcase’ie, które różnią się ilością dysków. Na przykład ja mam suitę „The Incident” i cztery dodatkowe utwory na jednym dysku, a posiadający tą drugą edycję – dodatkowe utwory znajdą na drugim dysku. Tylko… po co to komu?
Obecnie nie jestem już w posiadania wydawnictwa – sprzedałem je, gdyż posiadam „największą” wersję płyty.
Steven Wilson pozostawił Porcupine Tree na jakiś czas. Pozostali członkowie formacji również zajęli się „własnymi sprawami”. Dlatego cień nadziei dało Kscope, informując w reklamówkach dołączanych do płyt o tym, że nadchodzi nowe wydawnictwo spod szyldu Porcupine Tree. Jak się okazało później, w nasze ręce trafi wydawnictwo raczej dla wiernych fanów. Zapis koncertu z trasy The Incident Tour. Wersja limitowana w digibooku zawiera dodatkową płytę DVD z obrazem – trochę brzydka zagrywka ze strony wydawnictwa, że zwykłe wydanie jest tego pozbawione. Również nie najmilsze jest to, że dźwięk jest tylko w stereo. Ale z drugiej strony nadaje to wydawnictwu taki trochę bootlegowy charakter. Jakość nagrania też jakoś szczególnie nie powala, jest raczej zadowalająca. Choć całkiem miłe było wyłapywanie zmian i różnic w stosunku do studyjnej wersji suity „The Incident”, to najważniejsza okazuje się druga płyta (niestety utworów z niej już nie znajdziemy na dysku DVD). Zostały na nią wrzucone kawałki z różnych koncertów. W tym takie smaczki jak przedłużony „Hatesong” czy „Stars Die” z bardzo wczesnego okresu zespołu. Dlatego uważam, że „Octane Twisted” nie jest czymś, co każdy powinien znać. Wydawnictwo trzeba traktować raczej jako ciekawostkę.
Ale za to jak pięknie wydaną! Choć tyczy się to tylko wersji Digibook – jest on gruby, z pięknymi zdjęciami z całej trasy koncertowej. Wygląda to super, mimo że nie obyło się bez wpadki. Produkowane w Polsce opakowania typu Digibook w dość sporej części nakładu były uszkodzone – tak było w moim przypadku. Ucierpiała nawet płyta. Co prawda sklep Burning Shed wymienił je bez problemu (przysyłając jeszcze bardziej porysowaną płytę DVD… ale już dałem sobie spokój z dalszymi reklamacjami). Pewien niesmak niestety pozostał.
Barcode / Kod kreskowy
802644821726
Wytwórnia
Kscope Music
Nr. Katalogowy
KSCOPE217
Wydawnictwo zawiera
44-stronicowy digibook z dwoma trayami oraz dodatkową kopertką, 2 płyty CD i jedną DVD