Archiwa kategorii: +Różni wykonawcy / Inne

[Bilet] Five Years of Kscope: Two Nights at The Garage, 24-25.07.2013 (Anathema, Amplifier i inni)

Oto relacja z dwudniowego minifestiwalu KScope, w ramach którego wystąpiło aż 8 artystów. Zacząłem ją pisać dobre pół roku temu, dziś postaram się dokończyć… Ale chyba sami doskonale wiecie, że PM nie słynie zbytnio z ogólnie rozumianej terminowości. Cena biletów wyniosła 32 funtów (z różnymi opłatami 36). Nie jest źle, szczególnie, że w Polsce za samą Anathemę trzeba wybulić dobre 120 zł.

W pierwszy dzień na miejsce dotarłem półtorej godziny przed planowanym otworzeniem wejścia (jak się okazało: dokładniej to dwugodzinnym). Głównie dlatego, że zapowiedziano upominki dla pierwszych gości. Załapałem się, co widać w poprzednim wpisie. Ale kurczę, dwie godziny nic nie robienia? Tak nie może być. Podszedłem do pobliskiej mapki okolicy i zobaczyłem park – czemu nie, czas trochę pozwiedzać nieznane mi wcześniej rejony Londynu. Dość ciepło, a w parku można się schronić przed atakującym słońcem. Pierwsze zdziwienie, że akurat przechodziłem obok Jonasa Renkse’a z Katatoni i Bruce Soorda z The Pineapple Thief, którzy akurat mięli robione to zdjęcie. Ale nie podchodziłem – po pierwsze nie miałem ich płyty, po drugie, wcale jakoś nie przepadam za tym drugim panem, a i ich kolaboracja „Wisdom of Crowds” to szczyt artyzmu nie jest. Gdy już ich ominąłem zobaczyłem nieco ważniejszą dla mnie postać – Tima Bownessa z no-man, który stał wraz ze swoim zespołem Henry Fool. Zebrałem podpisy a także zamieniłem kilka słów z Timem. Jego język był niezwykle piękny i poetycki. Dowiedziałem się, że na następny dzień spotyka się ze Stevenem Wilsonem by działać w sprawie najnowszego albumu no-man. Niestety rzeczywistość zrewidowała trochę plany, i zamiast nowego efektu współpracy tych dwóch panów, czeka na nas „tylko” lub „aż” solowy krążek sygnowany nazwiskiem Bowness.

Wstępu wystarczy, teraz czas na koncerty!

Na sam początek został rzucony Henry Fool, czyli zespół jazz-rockowy. Grali perfekcyjnie technicznie, niestety tłumu nie porwali – znajomość utworów na sali była zerowa, a dodatkowe oklaski pojawiły się tylko gdy na scenę wszedł Tim Bowness. Ten po raz pierwszy grał na gitarze i zrobił to… dość dziwnie. Bo przez większość czasu nudził się na scenie, a jak już coś grał to było to zwariowane naparzanie. Końcówka tego krótkiego, bo tylko 30 minutowego występu jednak zmiażdżyła energią.

Ale publiczność niemalże od razu zapomniała o zespole, bo na scenę wyszedł „ktoś” od Kscope – nie mam większego pojęcia kto – i zachęcał do kupowania płyt, wychwalał publiczność oraz zapowiedział No Sound (zespół „lodowatego piękna”). I nie pomylił się w tym wypadku wcale, bo koncert przypominał mroźny powiew. Może nie do końca udolny, bo temperatura na sali wzrastała coraz bardziej… Znów tylko krótkie 40 minutowe granie, jak najbardziej udane, nie odbiegające od tego co można usłyszeć na studyjnych albumach. W takiej krótkiej formie nie zdążyło znużyć, a włosi zdążyli się zaprezentować w swojej pełnej okazałości.

Niestety koncerty, na które czekałem najmniej (poza Anathemą) były najbardziej wyczekiwanymi. Ponad godzinę zagrali bowiem Bruce Soord i Jonas Renkse w swym nowym projekcie „Wisdom of Crowd”, który wydawał mi się dość ciekawy, ale występ wcale nie wyszedł dobrze. Proste, niezbyt urzekające Soordowe riffy połączone z trochę zbyt banalną elektroniką, i co prawda sprawdzonym wokalistą, ale który śpiewa niemalże na każdym albumie od dobrych kilku lat w taki sam sposób – proszę wybaczyć, nie porwało mnie to. Ewentualnie mogę uznać, że singiel „Frozen North” zagrali bardzo fajnie. Ale generalnie się zawiodłem – miałem nadzieję, że na żywo zaprezentują się lepiej, bo sam materiał wydawał się dobry do grania live. Jak się jednak okazało: większość publiki i tak była zadowolona.

Na sam koniec pierwszego dnia, z najdłuższym setem, usłyszeć mogliśmy zespół Amplifier. Miałem z nim raczej bardzo średnie wspomnienia – supportowali Anathemę na koncercie w Krakowie. Wynudziłem się wtedy okropnie – grali na jedno kopyto i nijak ich energia do mnie trafić nie chciała. Zapamiętałem tylko, że mięli o wiele lepszą grę świateł niż sam główny wtedy zespół – czyli Anathema.
I chyba przez ten czas czegoś się nauczyli, bo mimo że nie wiązałem z tym występem większych nadziei, to kurczę, było całkiem fajnie! Może trochę za długo i pod koniec już się odczuwało znużenie, ale obiektywnie rzecz ujmując to chyba rzeczywiście był najlepszy występ tego wieczoru. Tym razem trochę udzieliła mi się promenująca od Amplifiera energia, połączona z bardzo fajną (ale nie zniewalającą) oprawą graficzno-wizualną i światłami (jeszcze lepszymi niż ostatnio). Patrząc po reakcjach widowni wydaje mi się, że chyba wszyscy odebrali ten koncert w podobny sposób co ja.

Drugi dzień okazał się jeszcze większą niespodzianką niż poprzedni. Najbardziej oczekiwałem na koncert Mothlite (akurat bardzo dogłębnie obsłuchiwałem krążek „Dark Age”), oraz Anathemy z wiadomych względów.

Ale ze sporym entuzjazmem powitałem pierwszy zespół tego dnia – Leafblade. Przydało mu się, bo znowu, analogicznie do poprzedniego dnia, znajomość zespołu wśród publiczności była zerowa. Niby pomogło mu trochę to, że Danny Cavanagh jest jednym z członków tego projektu, ale miał on problemy techniczne przez cały występ, przez co nie zagrał prawie wcale. A reszta zespołu naprawdę dała czadu! Wyszło piękne, akustyczne show, byłem zaskoczony jak lider grupy, Sean Jude, doskonale radzi sobie z odwzorowaniem klimatu znanego mi wcześniej ze studyjnego albumu, a wręcz go pogłębienie – tym razem występ wygrał z krążkiem! Cóż, widownia nie była zbytnio zainteresowana Leafblade’em, bo cały czas masę ludzi przeszkadzało w odbiorze grupy poprzez rozmowy…

Na scenę zaraz potem wszedł Daniel O’Sullivan oraz Knut Jonas Sellevold, którym zajęło sporo czasu rozłożenie swoich instrumentów i urządzeń, w konsekwencji musieli jeszcze bardziej skrócić setlistę Mothlite – na około 25 minut. I to jest największy grzech, którego nie wybaczę organizatorom. Bo jakim cudem najbardziej ambitna i zaangażowana w swój występ grupa musiała grać najkrócej? Niestety więc odegrane zostało tylko kilka utworów, ale za to jak! Nie dość, że nie były to czyste kopie ze studyjnego krążka, to muzykom udało się stworzyć niezwykłą przestrzeń muzyczną oraz puścić wodze fantazji. Improwizacje, szczególnie perkusyjne (na tym miejscu gościnny muzyk) oraz wokalne O’Sullivana zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Niestety panowie pozostawili po sobie niedosyt, a ja mam nadzieję, że kiedyś uda mi się trafić na „prawdziwy” koncert grupy. Choć jest ona na tyle niszowa, że będzie to bardzo trudne… Miałem też wrażenie, że dla ludzi muzyka jest zbyt trudna lub nieciekawa (jakim cudem – nie wiem), gdyż było strasznie gwarno, mimo niesprzyjających warunków do tego. Nie zauważyłem też zbytniego entuzjazmu wśród crowdu*, przez co trochę straciłem wiarę w ludzkość.

Następną grupą, która miała nas uraczyć swym graniem było North Atlantic Oscillation. Nie było to moje pierwsze spotkanie z grupą, przesłuchałem kilka ich albumów studyjnych, szczególnie, że kiedyś zostali poleceni przez Stevena Wilsona. Ale nie podzielam jakiegokolwiek entuzjazmu związanego z NAO. Bez problemu mogę zakwalifikować ten około godzinny występ (wciąż jeszcze płaczę nad super-skróconym Mothlite…) jako najmniej udany z całego wydarzenia. Obyło się bez niespodzianek: zagrali nudno i przewidywalnie. Choć we wręcz perfekcyjny sposób, to nie zmienia to faktu, że ledwo co pamiętam, że ich widziałem na żywo. Nie świadczy to zbyt dobrze, prawda? Generalnie twórczość zespołu – wystylizowanego trochę na nerdów – można bez większej straty ominąć dosyć sporawym łukiem.

Co ciekawe publiczność nie wydała się zbyt zachwycona (choć szczerze mówiąc to nie powinienem się na nią zbyt powoływać…), ale to pewnie tylko kwestia wyczekiwania na główną gwiazdę całego wydarzenia. Anathemę już kiedyś odwiedziłem podczas występu w Krakowie i wiedziałem czego się spodziewać: energicznego, dobrego grania. Jako spory fan formacji wyczekiwałem więc końca wieczoru, jak zresztą każdy na sali. Niestety okazało się, że tego dnia nie zostałem uraczony oryginalnym i prawdziwym składem zespołu: Daniel Cardoso, który zazwyczaj stoi za klawiszami – tym razem zasiadł za perkusją, przez co byliśmy pozbawieni dosyć ważnej części muzyki. Co prawda – w miarę możliwości – ratował sytuację Vincent, ale to jednak nie to samo, bo on przecież musiał dzierżyć przez większość czasu w rękach gitarę. Poza tym zabrakło jednego z braci Cavanaghów – basisty Jamie’ego, który został zastąpiony bliżej mi nieznaną osobą. W takim osłabionym składzie dało się wyczuć, że nie jest to typowy i prawdziwy występ grupy. Choć panowie starali się jak mogli, było słychać, że nie są w najlepszej formie. Ponad godzinny, nieco skrócony set, zawierał głównie utwory z dwóch ostatnich krążków studyjnych. Druzgocące okazało się to, że otrzymaliśmy tylko po jednej (!) kompozycji z „Judgement” i „A Natural Distaster”. No ale jaka Anathema jest – każdy widzi. Nie da się ukryć, że dobrze było ich zobaczyć na nowo. Szkoda tylko, że później mocno skontrastował mi się występ z tym, co można było zobaczyć na ostatnim audiowizualnym wydawnictwie

Jak widzicie ogólnie moje wrażenia są bardzo ambiwalentne. Niemniej jednak nie żałuję kompletnie – kilka występów było naprawdę ciekawych, resztę można było przełknąć bez strasznych zgrzytów. Poza tym w sklepiku dostępne były płyty w niższej cenie niż detaliczna, sporo było też gadżetów. Dodatkowo załapałem się na zestaw upominkowy, który już dosyć dawno przedstawiłem na łamach PM.

* Crowd – dosłowne tłumaczenie to mniej-więcej „ekipa”, ale tak się określa też ogół ludzi uczestniczących w koncercie. Tak wiem, beznadziejny wrzut angielskiego wyrazu do polskiego teksu 😉

Kscope Night at The Garage Bilet

Organizator Kscope. Klub „The Garage”
Cena biletu 32 funty brytyjskie (karnet dwudniowy) + opłaty rezerwacyjne (około 4 funtów)