Ghost Reveries zakupiłem w korzystnej cenie po zachwytach nad „Damnation” i „Blackwater Park„. Niestety to co usłyszałem było dla mnie wielkim zawodem. Bo mimo tego, że niektóre części utworów wpadają w ucho, niezłej dynamiki (i częstej jej zmiany, która poskutkowała niezłym chaosem) to kompozycje wydają się być nie do końca przemyślane, przez co płyta bardzo szybko nudzi. Wręcz rzeczą niemożliwą jest przesłuchanie całości przy jednym posiedzeniu – album najlepiej się słucha w niewielkich kawałkach. Poza tym nie podobają mi się growle Åkerfeldta (oczywiście „czysty” głos jest w porządku), ale także brzmienie gitar (niektóre riffy wręcz drażnią), a także perkusja brzmi o wiele gorzej niż to bywało na innych albumach. I choć „Ghost Reveries” nie jest płytą złą w dosłownym tego słowa znaczeniu, to wracam do niej naprawdę bardzo rzadko, a nawet jeśli – to tylko na chwilkę. Bo po prostu za szybko nuży.
Posiadam edycję z 2006 roku – wydaną rok po właściwej premierze. Trochę to dziwna zagrywka, szczególnie, że fani musieli kupić to wydawnictwo by mieć wersję 5.1. albumu. A ci, którzy to zrobili – niech żałują. Jeszcze bardziej pogłębia kiepski odbiór płyty. Oprócz tego zmieścił się jeszcze making-off i teledysk, czyli raczej nic specjalnego. Wydawca trochę chyba przesadził z nakładem, bo kiedyś chodziło po bardzo niskich cenach. Za artwork odpowiedzialny jest Travis Smith – i niestety kompletnie nie przypadł mi tym razem do gustu. Tego pana stać na coś bardziej klimatycznego.
Barcode / Kod kreskowy
016861812355
Wytwórnia
Road Runner Records
Nr. Katalogowy
RR 81235
Wydawnictwo zawiera
3-płatowy digipak, 24 stronicową książeczkę, płytę CD i DVD
Kolejny raz wyruszamy w epicką, przerysowaną metalową podróż z sympatycznymi szwedzkimi grajkami! Tym razem nawet tytuł albumu znalazł pewne wytłumaczenie: otóż po wydaniu krążka „The Book of Heavy Metal” z zespołu odszedł dość znany gitarzysta – Gus G oraz mniej znany perkusista – Snowy Shaw. Tak więc nie było za bardzo z kim nagrać coś nowego – aż do czasu, gdy znaleźli się nowi członkowie, a Dream Evil znów był „zjednoczony”! A jak to z zespołem bywa, w tytułowym utworze przekonują nas, że „będą zmieniać świat”! Obecnie chyba nie do końca jestem entuzjastą tego pomysłu, szczególnie, że cały album jakichś większych wartości niestety nie prezentuje – nie ma tu nic, co mogłoby się wybić ponad przeciętną. No dobra, cover „My Number One”, mega popowej piosenki wyszedł bardzo śmiesznie, ale co oprócz tego… Może tylko „Fire! Battle! In Metal!”, które okazuje się tak pretensjonalne, że aż fajne. Ale tak to bardzo ciężko znaleźć tu coś, co przyciągnęło by na dłużej.
Zamawiając „The Great Cold Distance” dorzuciłem do koszyka jeszcze tego singla – 7 zł to w końcu nie tak dużo, a miałem dostać 2 dodatkowe utwory i teledysk, czyli nie jest źle. Szczególnie, że „Code against the code” jest całkiem spoko, a remix „In the white” jest ciekawą wariacją i złagodnieniem utworu. Co prawda teledysk jest w niskiej rozdzielczości, no ale już trudno.
Singiel został wydany w małym digipaku z małym smaczkiem – płyta jest z obu stron czarna. Design jest też całkiem niezły.
W Nightwishu w 2005 roku źle się działo. Mimo wypuszczenia niezłej płyty – „Once” i wysoko notowanych singli, w zespole zaczęło zgrzytać. A dokładniej przestano dogadywać się z wokalistką Tarją Turunen. Jest to o tyle dziwne, że chyba każdemu wydawało się, że Nightwish bez Tarji istnieć nie może, w zasadzie tak samo jak Tarja bez Nightwisha. Co prawda czas pokazał, że tylko drugie twierdzenie jest błędne. Niby wokalistka wypuściła kilka swoich solowych wypocin, ale ani nie zdobyły one większego rozgłosu, ani większego uznania. Za to Nightwish szybko się otrząsnął, znalazł popową wokalistkę by wraz z nią znów podbijać listy przebojów.
Ale jeszcze przed wywaleniem Tarji z Nightwisha wydano DVD, które trochę chamsko zatytułowano „End of an Era”, mający być pewnym podsumowaniem dotychczasowej kariery fińskiego zespołu. No, może nie do końca, bo dwie pierwsze płyty zostały zapomniane (tylko z „Oceanborn” zagrano „Sleeping Sun” w dość żałosnej wersji).
Jako całość koncert został zagrany dość… niepoprawnie. W zasadzie część utworów brzmi bardzo dobrze (że aż żal wystawiać ocenę 50%), ale pozostałe zaś to niemalże parodia wersji studyjnych. W najbardziej orkiestralnych utworach – „Dark chest of Wonders” czy moim ukochanych Nightwishowskim „Ghost Love Score” najlepiej brzmią wstawki chóralne czy właśnie orkiestrowe – tylko, że one są puszczane z taśmy. No dobrze, oprócz złych i dobrych utworów są też te poprawne. Generalnie więc mówiąc poziom jest zróżnicowany, ale w sumie jest dość średnio.
Głos Tarji zasługuje na osobny akapit. Dlaczego? Przypomnijmy sobie wcześniejsze dokonania zespołu. Jej głos był przeniesieniem czegoś, co znamy tylko w operze do muzyki rockowej. Było to fenomenalne, a ballady (chociażby wspominane „Sleeping Sun”) były piękne. Nie wiem co się stało, ale z biegiem lat jej głos się jakby… „wygładzał”. W każdym bądź razie zmieniał na tyle, że nie zostało niemal nic, z tego co kiedyś zachwycało. Poza tym niekontrolowany studyjnie akcent też lekko zawadza na tym DVD. O wiele lepiej wokalnie zaprezentował się drugi, „poboczny” wokalista, czyli charakterystyczny basista Marco Hietala.
Mamy też pewne bonusy, które nie znalazły się na żadnym z albumów Nightwisha – bardzo ciekawa interpretacja „High Hopes” Pink Floydów (oczywiście do oryginału to nawet ciężko porównywać, ale tak to wyszedł naprawdę bardzo dobrze). Jako gość został zaproszony John Two-Hawks, rdzenny amerykanin, ubrany w strój ludowy, wyposażony w flet. Występował już na „Once” w „Creek Mary’s Blood” i wyszło mu to całkiem dobrze. Na tym lajwie wykonał całkowicie własny utwór „Stone People”, który jest co najwyżej ciekawostką nadającą się do posłuchania raz czy dwa. Szkoda też, że nie zainwestowano w gitarę akustyczną i po prostu w miejscach gdzie powinny być jej dźwięki nie ma nic.
A co do obrazu – są fajerwerki, więcej fajerwerek, coraz to nowe kreacje Tarji, Jack Sparrow przyczepiony do syntezatorów Holopainena, parę małych wygłupów. Całość została zmontowana dość chaotycznie, wiele tzw. „przejść” woła o pomstę do nieba. Także różne filtry czy animacje pojawiające się na ekranie nie są szczytem artyzmu.
Powoli kończąc – dla kogo jest „End of an Era”? Z pewnością dla fanów Nightwisha – oni wszystkie bolączki utopią w miłości, jaką żywią dla zespołu. Niezłą frajdę z tego koncertu powinny też mieć osoby, które normalnie nie mają styczności z taką muzyką. A wszystkie pozostałe osoby? Zwykłe „można przesłuchać”, nic więcej.