Druga EP-ka polskiego zespołu Riverside zawiera co prawda tylko trzy nowe kompozycje… Ale ich łączna długość to ponad pół godziny muzyki. Tak więc jest to jedno z niewielu wydawnictw tego typu, które naprawdę można nazwać mini-albumem, a nie przerośniętym singlem. Utwory nawet zostały połączone ze sobą łagodnymi przejściami, co dodało wrażenia jedności. Każda z trzech kompozycji jest na swój sposób wyjątkowa, choć nietrudno zauważyć tu podobieństwo do dłuższych utworów chociażby Porcupine Tree. Ale naturalnie z zachowaniem Riverside’owskiego stylu. Bardzo dobry, przemyślany materiał.
Jedyna rzecz do której można byłoby się przyczepić to cena: 35 zł to kwota odpowiednia dla „zwykłego” albumu, a nie epki. Ale to pewnie wina tego, że wydaniem minialbumu zajęła się niszowa wytwórnia – Prog Team – a nie jak to było dotychczas, Mystic Production. Ale za to grafik Travis Smith wykonał swoją pracę w zachwycający sposób – okładka jest rewelacyjna, szkoda tylko, że nie zmieściło się więcej artworków.
„Live from Basement” to pewnego rodzaju seria koncertów, które odbywają się w tytułowej „piwnicy” wypełnionej sprzętem muzycznym… i w zasadzie niczym więcej. Brak publiczności sprawia, że skupienie muzyków jest absolutne, przez co zapisy z takich sesji nagraniowych to nietuzinkowa sprawa. Radiohead już wcześniej zagrał w podobny sposób, z okazji promownia „In Rainbows”. Nie wiem czemu nikt się nie pokusił na wydanie tego w formie DVD, bo to było coś genialnego (całość można obejrzeć co prawda na youtube, ale to nie to samo…). Nagranie z 2011 roku, mimo takich samych założeń – wyszło nieco inaczej. Wielkość różnicy jest podobna między tym jak różne są „In Rainbows” i „The King of Limbs„. Już pomijając to, że spotykamy się tu z nieco innym zamysłem reżysera – jest nieco ciemniej, kolory są wyblakłe, wszystko wpasowuje się w koncepcję granego albumu. Tym razem też mamy do czynienia z większą ilością elektroniki, która brzmi nieco inaczej niż na „podstawowym” albumie. Dlatego słuchając tego występu można odkryć kompozycje na nowo. Niestety – niektóre okazały się rozczarowaniem. Na przykład „normalnie” fenomenalny „Lotus Flower” w tej wersji zahacza wręcz o kompletne spartolenie. Nie do końca tak jakbym chciał brzmią również niektóre utwory oparte na powtarzającym się bicie… Za to wyjątkowo dobrze spisują się kawałki, które były wcześniej wydane jako bezalbumowe single: „The Daily Mail”, „Staircase” i „Supercollider”.
Tak czy siak „The King of Limbs Live from Basement” posłuchać musi każdy, bo tak specyficznych „koncertów” naprawdę jest niewiele. Nie jest on najprostszy w odbiorze, ale w skupieniu niektóre momenty potrafią zmienić się w prawdziwą magię…
Wydanie jest równie fajne co nietypowe. Jest to digibook w nietypowych materiałów, bez traya – zamiast tego płytę trzyma taka śmieszna kropka. Zdjęcia na matowym papierze idealnie oddają charakter koncertu.
W tym samym roku, w którym Radiohead wypuściło swoją ostatnią płytę – The King of Limbs, w sklepach można było znaleźć dwupłytowe wydawnictwo z remiksami. Trzeba przyznać, że ten album zawierał utwory, które miały bardzo duży potencjał remiksowy. Niestety wyszło kiepsko. Niemalże dwie godziny muzyki męczą niesamowicie swoją długością i w końcu ciągłym powtarzaniem motywów. Przebrnięcie przez oba dyski jest wręcz niemożliwe. Poza tym sporo remiksów zwyczajnie mi się nie podoba, a tworzący je kombinowali jak mogli by wyszło im coś nietypowego. Niestety, jak dla mnie spory zawód. Plus wydanie z zwykłym cardzie, w którym dodatku płyty kiepsko się układają i trzeba się namęczyć by się udało bez uszczerbku krążków go zamknąć. Polecam najwytrwalszym fanom Radiogłowych. Myślę, że gdyby wydawnictwo było na jednej płycie, z lepiej dobraną zawartością, to byłoby o niebo lepiej…
Kto by pomyślał, że nowa płyta Blackfield nie będzie nazywać się po prostu „III”? A tu zaskoczenie (zresztą nie jedyne związane z tym krążkiem), nazwa jest i to niezwykle intrygująca. DNA ma tu chyba oznaczać, że mimo pozornych zmian w człowieku, tak naprawdę w głębi duszy cały czas pozostaje taki sam. Witam w świecie, gdzie ja to po prostu ja.
Gdy na „Blackfield II” panowie Steven Wilson i Aviv Geffen nieco ujednolicili brzmienie, o tyle tutaj zaszło to jeszcze dalej. Idealna produkcja i wyczucie wraz z dość cichym nagraniem płyty (dawno się nie spotkałem z nowością nagraną tak cicho) stanowi fundament tej niezwykłej płyty. Mimo, że większość materiału skomponował Geffen, a nie ubóstwiany przez wszystkich Wilson, okazuje się, że „Welcome to my DNA” jest jak najbardziej godne uwagi. Utwory opisują kompletnie różne historie, ale wszystko do siebie pasuje i jest na swoim miejscu. Pozornie podobne brzmienia i wręcz niebiańska orkiestra (po raz pierwszy prawdziwa, nie syntezatorowa!) sprawiają, że podczas słuchania albumu targają mną najróżniejsze uczucia. Spokojne „Glass House”, „Rising of the Tide”, delikatnie wkurzone „Go to Hell” i „Blood” (jak widać nawet agresywne utwory mogą być subtelne), nieco melancholijne „Rising of the Tide” i „Far Away”, skłaniające do przemyśleń, a jednocześnie niezwykle singlowe „Oxygen”… Znalazło się miejsce nawet na radość – „Waving”, aż w końcu, podsumowujące płytę „DNA” to drugi najlepszy utwór duetu, zaraz po „End of the World”.
Słyszałem wiele opinii na temat tego krążka, większość nie była pozytywna. Zarzucano Blackfieldowi odejście od podstawowej koncepcji z „jedynki”, udział Wilsona raczej jako gościa niż stałego członka (w końcu zresztą opuścił projekt…) czy powtarzalność. Nie trafia do mnie żaden ten argument. Płyta jest po prostu piękna w swojej prostocie. I tu mały paradoks, bo wcale nie jest taka prosta, na jaką „wygląda”…
Limitowane, dawno wyprzedane wydanie w niewielkim digibooku naprawdę mi się podoba. Artworków poza zdjęciami jest co prawda niewiele, ale idealnie wpasowują się w klimat utworów. Poza tym ciężko znaleźć książeczkę z dobrymi zdjęciami wykonawców – tu fotograf naprawdę bardzo się postarał, sesja wyszła genialnie.
Heritage to kompletna rewolucja w zespole Opeth. Zrezygnowano ze wszystkiego co jest metalowe (również z growlów), za co zespół był kochany. Nowa ścieżka rozwoju została zainspirowana takimi gigantami jak King Crimson czy Jethro Tull, a także pewnie kolaboracją ze Stevenem Wilsonem. „Heritage” więc to album neoprogresywny, pełny zwrotów akcji czy nawiązań do jazzu. Ciekawym zabiegiem jest „zestarzenie” dźwięku, przez co płyta wcale nie brzmi jak przeprodukowana nowość. Za to dość wiernie oddaje klimat gatunku. Nie bez znaczenia jest także wokal Åkerfeldta, który idealnie wpasował się w nową koncepcję. Płyta wciąga i intruguje za każdym razem gdy ją włączam na nowo. Co prwada część starych fanów odwróciła się od zespołu, gdy ci przestali grać metal, ale chyba nie wiedzą co tracą…
Wydanie limitowane zostało wydane w digipaku. Z przodu mamy okładkę dwuwypukłą, która wygląda dość średnio – ciężko dostrzec tą masę szczegółów, które są na niej zawarte. Całe szczęście już normalną wersję artworku mamy w książeczce. Jest ona przyczepiona do digipaka. Oprócz okładkowego rysunku znajdują się w niej zdjęcia ze studia, teksty i w zasadzie tyle – czyli mogło być lepiej. Na dodatkowym DVD znajdziemy jak to zwykle bywa nudny making-off. Oprócz tego cały album w 5.1. (bardzo dobry mix Stevena Wilsona), a także 2 dodatkowe kawałki w stereo – nieco łatwiejsze w odbiorze niż cały album, ale równie dobre.
Barcode / Kod kreskowy
016861770556
Wytwórnia
Roadrunner Records
Nr. Katalogowy
RR7705-5
Wydawnictwo zawiera
3-płatowy Digipak z dwuwypukłą okładką, 15 stronicową książeczkę przyczepioną do digipaka, płytę CD i płytę DVD
Francuzi z Air zostali zaproszeni do stworzenia soundtracku do odrestaurowanej wersji filmu „La Voyage Dans la Lune” z 1902 roku. Pokolorowana wersja prekursorskiego filmu science-fiction otrzymała więc również udźwiękowienie.
Mimo że film trwa niecałe 15 minut (co jak na ponad 100 letni film nie jest wcale takie dziwne, jakby się mogło wydawać) dźwiękowe zalążki później zostały rozbudowane do półgodzinnego albumu muzycznego.
No właśnie – 30 minut. Strasznie szybko zlatuje. Nie pomaga tu niezwykła różnorodność utworów i jest to największy zarzut pod adresem albumu. Ale trzeba iść za głosem serca, a on podpowiedział mi, że tą płytę po prostu muszę mieć.
Wersja dwupłytowa została wydana niestety w zwykłym jewelcase’ie, z niewielką 8 stronicową książeczką. Na DVD znalazł się właśnie film „La Voyage Dans la Lune”.
Wydana tylko w Polsce (bo w innych krajach prawa do różnych części mają różne wytwórnie) Trylogia „Reality Dream” to wydawnictwo kompilacyjne z prawdziwego zdarzenia – zawiera niemal wszystko co zespół do 2008 roku wydał. Mamy więc 3 long-playe, live album a także EPkowe i singlowe dodatki. Jest tak bogato, że nasuwa się pytanie – dla kogo to wydawnictwo? Chyba dla kogoś takiego jak ja – zafascynowałem się pierwszym wydawnictwiem zespołu („Out of Myself„) i za jednym zamachem kupiłem wszystkie części. Tylko w takim wypadku cena jest nieco zawyżona. 80 zł zamiast 100 zł myślę, że byłoby jak najbardziej optymalne.
Swoją drogą jest to bardzo niestandardowe wydanie – jest to aż 6 płatowy digipak. Wygląda bardzo pokaźnie, jednak jest kompletnie niepraktyczny i nie wygląda zbyt stabilnie (z początku ze sklepu przyszedł uszkodzony, musiałem go wymienić na nowy egzemplarz). Myślę, że to wydawnictwo o wiele lepiej by się sprawdziło jako box – ale może wytwórnia chciała uniknąć powtarzalności, sam już nie wiem… W odmęty digipaka wrzucona jest bardzo niewielka książeczka z okładkami albumów, które znalazły się w kompilacji, a także lista autorów. Szkoda, że nie pokuszono się o coś większego, wraz ze wszystkimi tekstami i innymi dodatkami (tutaj mógłbym przypomnieć bardzo grubą książeczkę Ayreonowego Timeline‚u). Ale za to trzeba przyznać, że design jest bardzo dobry – w końcu stoi za nim sam Travis Smith.
Barcode / Kod kreskowy
5903427874894
Wytwórnia
Mystic Production
Nr. Katalogowy
MYSTCD 178
Wydawnictwo zawiera
6-płatowy digipak, 6 stronicową książeczkę (wrzucona luzem), 6 płyt