Wcześniej nie recenzowałem ani jednego z trzech koncertów, które już Anathema ma w swoim dorobku wydawniczym. Dlaczego? Nie byłem pewny czy jest sens je kupować. Pierwszy z ’96 roku to jeszcze mocno żeliwny kawał metalu, coś o czym zespół niemalże zapomniał. Dwa następne „Were you there?” i „A Moment in Time” były dość niedopracowane, przy tym nieźle się powtarzały. Przez to pewne ikoniczne utwory grupy nigdy nie miały prawowitego nagrania wizualnego. Po wydaniu dwóch ostatnich albumów odrodziły się nadzieje na zapis koncertu, gdyż panowie (i jedna pani) 😉 występowali niezwykle często na scenach świata, a ich umiejętności grania, śpiewania i ogólnego „performowania” stale się podwyższały. To był bez wątpienia dobry okres na nową „koncertówkę”.
KScope nie pożałowało grosza i zapewniła spory rozmach temu wydarzeniu. Antyczny, rzymski teatr wypełniony bułgarskimi fanami po brzegi, orkiestra, dynamiczne światła oraz Lasse Hoile jako reżyser. Nie mogło się nie udać, nie? Mając taką nadzieję, bardzo długo przed ostateczną premierą „Universal”, przełączyłem się w tryb oczekiwania…
TAK! Udało się! W końcu mamy naprawdę dobrą płytę koncertową od Anathemy! Wszystko tu gra jak należy. Najoczywistszą rzeczą, z której już sobie zdawałem sprawę odwiedzając zespół na koncertach, jest głos Vincenta, który ewoluował w taki sposób, że teraz jest niemalże perfekcyjny (w sumie to samo można powiedzieć o Lee Douglas). Czasem wręcz ciężko uwierzyć, że ten człowiek ma przez te bite dwie godziny siłę dalej wyciągać w taki sposób 😉 Wokale ożywiły niektóre już wysłuchane przeze mnie na wszystkie strony piosenki. Chociażby „A Simple Mistake”, „Flying”, „Dreaming Light” czy „A Natural Disaster”. Ale nie tylko to. Wydaje mi się, że członkowie zespołu po prostu bardziej się zaangażowali i przekazali jeszcze więcej emocji niż na innych, mniejszych koncertach. Obecność orkiestry symfonicznej z pewnością dodaje pewnej rangi całemu wydarzeniu, ale nie jest aż tak zauważalna i potencjał jest nie do końca wykorzystany. Oczywiście wszystkie aranżacje są w porządku, ale pamiętajmy, że ostatnie albumy studyjne też zawierały sekcje orkiestralne. Przez to dźwięki tworzone przez Plodiv Philharmonic Orchestra są zbyt oczywiste, bo już w końcu wcześniej znane.
Mimo, że piosenki w jakiś zauważalny sposób nie zmieniły się od tego, co znane jest studyjnie, to jednak z większości z nich zespół potrafił wydobyć świeżość. Musi to brzmieć jeszcze świetniej dla „niedzielnych” fanów formacji, którzy nie są obeznani tak z materiałem. Nawet do technicznych zagadnień muzycznych nie mam nic do zarzucenia. To znaczy prawie: brak dźwięku 5.1. Ale tym razem odpuszczam, bo nawet nie miałbym jak go przetestować w obecnych warunkach.
Lasse Hoile ma lepsze i gorsze momenty jako reżyser czy „artworkrzysta”, tutaj jednak spisał się naprawdę porządnie. Oglądanie nie męczy, a nieudanie zapisane sceny można policzyć na palcach jednej ręki. A jest też kilka fenomenalnych, z wykorzystaniem bogatego, zmiennego oświetlenia. Dodaje to pewnego mistycznego klimatu, którym zresztą występ jest przepełniony.
Ale ten bardzo udany występ to nie wszystko, co zawiera wydawnictwo. Bo jako bonus dorzucono wykonanie pięciu utworów w wersji akustycznej z Londynu. Kameralny, skromny koncert, z udziałem tylko trzech osób z zespołu, okazuje się zawierać jeszcze większe pokłady piękna niż wydawałoby się „danie główne”. Wcześniej udostępnione publicznie zostało tylko genialne „Thin Air” i szczerze mówiąc naprawdę czekałem na resztę. Szczególnie utwór „Kingdom”, nie wykonywany od tak dawna. Pomijając publiczność, która zaklaskała tą kompozycję, nowa aranżacja akustyczna okazała się fenomenalna. Nie inaczej z „A Natural Disaster” czy pozostałymi dwiema.
Podsumowując: wydawnictwo polecam naprawdę serdecznie. Szczególnie, że otrzymujemy aż dwa występy, które tak bardzo się różnią. A oba są niezwykle udane. Szkoda tylko, że akustycznie tak krótko… Może kiedyś zapis pełnego koncertu w takiej stylizacji? 😉
Co do designu to niewątpliwie muszę pochwalić okładkę. Z jednej strony niby sztampowa, ale jednak pomysł z gwiazdami sprawił, że niezwykle przyjemnie się na nią patrzy. Trochę gorzej z tym co w środku. Oczywiście sam digibook wygląda naprawdę fajnie, to jednak większość zdjęć to nieciekawe ujęcia z „making-offu”. Za to te zrobione podczas koncertu wyglądają naprawdę świetnie! Szkoda, że nie starczyło materiału by wypełnić nimi całą książeczkę.